Wesoła szkoła
Gdy przyjechałam tu cztery miesiące temu, trafiłam na ostatnie tygodnie szkoły. Prowadziłam różne zajęcia, ale w większości były to zajęcia dodatkowe. Nie byłam niczym uwiązana. Dzieciaki napisały już testy i przez sześć tygodni robiliśmy co chcieliśmy. Tak więc uczyliśmy się, bawiąc jednocześnie. Następnie zaczęły się wakacje i różne działalności. Nadal prowadziłam zajęcia w szkole, razem z innymi wolontariuszami, ale nie było to typowe nauczanie. Wszystko zmieniło się w zeszłym tygodniu. Zaczęłam pracować jako nauczyciel w szkole podstawowej. W udziale przypadła mi klasa pierwsza. Siedemnastka uroczych, wesołych, czekoladowych dzieciaczków, które mówią jedynie w lokalnym języku…
W pakiecie dostałam malutką klasę z luksusowym wyposażeniem: dwie ławki, stara tablica, kreda, kilka zeszytów i miotła. Po pierwszym dniu miałam już całą listę rzeczy, które muszę kupić i zrobić, by stworzyć w miarę komfortowe dla nas warunki pracy. Na pierwszym miejscu pojawiły się dwie nowe ławki i kolorowe obrazki do nauki słówek. Tak jak w Polsce mamy dostęp do wszelkich pomocy dydaktycznych, tak tutaj nie ma nic. Nie mamy żadnych książek, plakatów, ćwiczeń, kserówek – nic. Oprócz tego wszystkiego, nie znam zbyt dobrze języka lokalnego. Chwilami porozumienie się w sprawach najprostszych jest bardzo kłopotliwe, a co dopiero tłumaczenie matematyki, czy przyrody… Gdy jednego wieczoru siedziałam przy świetle lampki, wycinając którąś z rzędu setkę małych karteczek, przypomniały mi się opowiadania mojej babci Ewy. Nieraz wspominała mi, że gdy pracowała w przedszkolu, spędziła niejedną noc na przygotowywaniu różnych pomocy naukowych. Bardzo dosłownie poszłam w jej ślady. Teraz na każdy dzień w szkole przypada kilka godzin przygotowań. Mam jednak z tego powodu mnóstwo radości. Moje lekcje urosły już do rangi wielkich wydarzeń i codziennie muszę odganiać spod okien ciekawskich uczniów z innych klas. Wychodząc do toalety wpadają popatrzeć na białą nauczycielkę – muzungu teacher. Największą atrakcją są momenty, gdy zdesperowana i spragniona możliwości porozumienia się z moimi dzieciakami, zaczynam używać języka lokalnego. Naprawdę, nie wiedziałam wcześniej, że znam już tyle słów.
Afryka jest naprawdę niezwykła. Wszystko jest tu inne. Rano, gdy wychodzę o 7.30 do pracy, całe miasto tętni już życiem. Mężczyźni smażą ciapati (ugandyjskiego placki) kobiety układają towar w miniaturowych sklepikach, bodziarze szykują motory. Wszędzie jest gwarno, ludzie rozmawiają, śmieją się, wymieniają pozdrowieniami. Co chwilę słyszę jak ktoś się ze mną wita, chwali mnie za ładną bluzkę, lub krzyczy za mną”I love muzungu!”. W ostatnim tygodniu dostałam nawet trzy propozycje małżeństwa. Tak więc z samego rana idę za miasto do szkoły, która znajduje się przy domu dziecka. Droga zajmuje mi około 35 minut. O 8.00 zaczynamy lekcję. Pierwszą przerwę mamy o 10.30. Wszyscy dostają wtedy kubek gorącej kaszy z mąki kukurydzianej i można też kupić kawałek świeżej smażonej kasawy, posypanej solą. Jest to mój ulubiony punkt programu. Pani, która sprzedaje ten przysmak, ma coś w rodzaju przenośnego sklepiku. Każdego dnia przychodzi do nas z małym wiaderkiem. Kawałek kasawy owinięty w liść bananowca kosztuje jedyne 100 szylingów, czyli około 15 groszy. O 11.00 wracamy do klas. Następnie o 13.00 jest przerwa na obiad, po której zaczynają się kolejne lekcje. Zajęcia kończą się o 16.00. Nasza szkoła nie ma sufitów. Oznacza to, że pięć klas jest oddzielonych jedynie drewnianymi ściankami działkowymi. Efekt jest taki, że przez większość czasu czuję się jakbyśmy wszyscy byli w jednym pomieszczeniu. Nie da się tu stosować mądrej metody cichego mówienia w trosce o swój głos. Czasami jest tak, że dzieci z klasy po mojej prawej śpiewają na całe gardło, a cała grupa przedszkolna po mojej lewej zanosi się w histerycznym płaczu. Tak więc po 16.00 milknę, niezdolna do wydobycia z siebie choćby dźwięku. Po godzinie mój głos wraca do mnie i znów mogę mówić. W klasie mamy dwie ławki z pulpitami i jedną zwykłą do siedzenia. Dzieci radzą sobie jak mogą.
Czas na przerwę. Dzieci z radością wypijają swoją codzienną porcję kaszy.
O 19 zapada ciemność. Gdy nie ma u nas prądu, tak właśnie wyglądają moje przygotowania do lekcji na następny dzień.
Nasza kochana Muzungu….Cieszę się ,że przypadła Ci klasa pierwsza.Gdybys tak dostała np.trzecią i z racji tego ,ze uważaliby siebie za trochę „wyedukowanych”, zapewne mieliby większe oczekiwania wobec przekazywanej wiedzy.
A tak ,te kochane „czekoladki „traktują Cię jak wyrocznie!
Nawet Twoje językowe pomyłki bedą traktować pobłażliwiej.
A warunki…………..no cóż moja „Siłaczko”,na szczęscie Twoja siła wTym,który udziela jej zmęczonemu,a bezsilnemu daje w obfitości moc….dlatego wierzę ,ze czas nocnych przygotowań ,okraszasz modlitwą z miłości do tych,dla których oddałas skraweczek swojego życia.
Pisałaś wcześniej o zajęciach pozaszkolnych,które organizowałaś dla dzieci z wolnotariuszami.
Kiedy do nas wrócisz(mam nadzieje,ze szybko i te propozycje małżeńkie grzecznie zbywasz swoistą „Żuczkową „powściągliwością:))),zobaczysz dzieła ceramiczne wykonane przez nasze dzieciaczki na zajęciach z gliną.mam nadzieje ,ze Ci „oczko zbieleje”(zakładając ,ze jest koloru czekoladowego w tym słonecznym klimacie:)))
To tak w mysl tej skromności,która ma być wszystkim znana.
Z Chrystusowym uściskiem i świętym buziakiem.
Hehe.. Klasa trzecia posiada ten malutki plusik, że dzieci znają już angielski… Niestety nauczyciela zabrakło w pierwszej 😀 Jak by nie było, mam wiele radości i satysfakcji z pracy w szkole:-) Moje maluchy robią szybkie postępy:-) Co do NASZYCH dzieciaczków, to nie wątpię, że prace są niezwykłe:-) Miło by było dostać jakieś zdjęcie cioteczko:-D Pozdrowienia dla Ciebie i Kasieńki:-*
Tęsknię!!!!
Masz załatwione :))zdjęcia wyślę na pocztę,a jakis wdzieczny „model” przetrzymam dla Ciebie……jak wrocisz do nas.
Ja tez juz tesknie….
pozdrowienia z Dubaju
26/3/14 3:33 am